piątek, 8 lipca 2011

Paper Aeroplanes – “The Day We Ran Into The Sea”

Zupełnie przypadkowo natknąłem się niedawno na Paper Aeroplanes. Nie miałem pojęcia co to za zespół, więc szybko sprawdziłem na wikipedii kto to i co to. Okazało się, że to tak naprawdę duet, który tworzą Sarah Howells i Richard Llewellyn. The Day We Ran into The Sea to ich debiutanckie wydawnictwo. Myślałem że to kolejny popowy miał jakich pełno ostatnimi czasy. Musiałem jednak sprostować moje spostrzeżenia bo okazuje się, że to naprawdę dobry album. Godny wysłuchania od początku do końca. Solidny akustyczno-alternatywnie, słuchanie go ma orzeźwiające właściwości, niczym chłodny napój w upalny dzień. Nie nudzi się po pierwszym przesłuchaniu co zawsze jest zaletą kiedy po raz n-ty słuchasz i wciąż nie masz dosyć.
Najbardziej urzeka mnie śpiew Sary Howells, jej głos jest cudowny i hipnotyzujący, skądinąd przypomina mi Adę Szulc z X-factora, która mogłaby pójśc jej śladem i nagrać coś podobnego. Poczekamy, zobaczymy.
Album otwiera naładowany pozytywną energią "Cliche" o nieodwzajemnionych uczuciach do drugiej osoby.
Jednak moim ulubionym kawałkiem na płycie jest "Lifelight" głównie z powodu fajnego tekstu i przyjemnej dla ucha melodii.


Podsumowując Papierowe Samoloty posiadają niezwykłą umiejętność wyrażania trudnych uczuć za pomocą prostych słów. Słowa z kolei łączą się z piękną melodią. Całość doskonale się komponuję. Warto po taką muzykę sięgnąć.

wtorek, 5 lipca 2011


Ray Lamontagne - Till the Sun Turns Black

O tym wokaliście powinien usłyszeć każdy fan folkowych dźwięków.
Brodaty, niechlujny wygląd lecz niezwykle charakterystyczny przypominający papier ścierny głos piosenkarza wprawia niejednego słuchacza w podziw i zdumienie. Jeśli dodamy do tego szczere, uczciwe teksty to nie dziwi, że niejeden pod wpływem jego muzyki odpływa gdzieś daleko tam w nadziei na znalezienie odpowiedzi na ważne pytania.
Till The Sun Turns Black to bardziej osobisty album artysty.
Dominuje w nim powściągliwy nastrój, pełny melancholijnych momentów. Z kolejnych utworów płynie delikatne, błyskotliwe przesłanie
Mimo anachronicznego charakteru płyta odnajduje się we współczesnym przemyśle muzycznym. Komercyjne rozgłośnie może nie kochają tego stylu, ale kto by się tym przejmował. Na pewno nie Ray Lamontagne. To jego album, jego głos, jego piosenki i jego dźwięki. Tworzy to co chce i jest z tego zadowolony.
Warto w tym miejscu pochwalić pracę jaką wykonał producent i multi-instrumentalista Ethan Johns, syn legendarnego Glyn'a Kible. Zadbał nad wyrazistością głosu Lamontagne i prostotą w wyrażaniu tak głębokich emocji.
Z biegiem lat ta muzyka nie traci na wartości. Brzmi równie świeżo jak w dniu premiery.
Album dla wszystkich wrażliwych odbiorców.